piątek, 13 lipca 2012

Po Plantach grasował czarny potwór.

Siedziałam na ławce czytając czasopismo. Było wcześnie. Zegar na wieży katedry wawelskiej wybił dziewiątą. Planty budziły się po dość chłodnej nocy. Z wielu ławek podniosły się dziwne indywidua i przechadzając się po "rejonie" prosiły o zapomogę wysokości złotówki. Oddając się inspirującej lekturze na temat odurzeń narkotycznych, wizji i "choroby szamańskiej" zostałam zagadnięta przez jednego z takich zbieraczy.
Przywitał się grzecznie i nie czekając na moją odpowiedź przysiadł się do mnie. Wyglądał interesująco. Włosy miał niesfornie potargane i pozlepiane w tłuste strąki. Odzież przeżywała okres świetności przynajmniej dwie dekady temu i pewnie wtedy też miała ostatni kontakt z detergentami. Nieszczęśnikowi chyba niedawno ktoś umarł, ponieważ nosił rzucającą się w oczy żałobę pod paznokciami. Ogorzała słońcem twarz nie straszyła, chociaż skóra na prawym policzku łuszczyła się mocno. Nie umiałam rozpoznać zapachu jego perfum, ale mógł być to zapach "Noc w śmietniku" lub inna ze słynnych designerskich wód klozetowych oj... przepraszam toaletowych. Śledziowo - spirytusowy oddech świadczył, że pan był tuż po śniadaniu. Na lewej nodze miał żółto - biało - czerwono - brunatną ranę, która jątrzyła się paskudnie, wzbudzając zainteresowanie muchy, która odganiana zgrubiałą dłonią co chwila wracała na swoje miejsce. Uśmiechnął się do mnie bezzębnie i poprosił o złocisza na zupę. Cóż nie miałam drobnych co szczerze  zasmuciło tego pana, nie przeszkadzało mu to jednak zacząć rozmowę. Temat niby niewinny, bo pogoda, jednak nachylał się przy tym tak mocno, że po dwóch zdaniach siedziałam już na brzegu ławki, niebezpiecznie balansując na krawędzi. Na nieszczęście pod nogami zaplątał mi się gołąb, który widocznie liczył na wyżerkę i omal nie rypnęłam na chodnik. I stało się. Uświadomiłam sobie, że jestem potworem. Od momentu gdy mój towarzysz bezpardonowo postanowił umilić mi czas swoją obecnością, zdążyłam odmówić  milion "Zdrowasiek" aby mnie tylko nie dotknął. Jak mogłam? Obok mnie siedział człowiek, człowiek który potrzebował wszystkiego, od głupiej złotówki na zupę po chwilę uwagi i zrozumienia, a ja bezwstydnie odtrącałam go całym jestestwem. Zrobiło mi się cholernie wstyd. Musiał zauważyć, że coś nie gra, ponieważ zapytał czy dobrze się czuję i uwaga... czy nie potrzebuję pomocy. Czułam się tak upokorzona i zgnębiona, że nie śmiałam spojrzeć mu w oczy. Biedak chyba pojął w czym rzecz i życząc mi miłego dnia po prostu sobie poszedł. Gdyby mi ktoś przywalił obuchem siekiery w potylicę, czułabym się mniej ogłuszona niż w tym momencie. 
Wracałam jak w amoku i gdy dotarłam do Kolegiaty św. Anny pomyślałam, że odpocznę w ciszy świątyni. U wejścia stały dwie panie, które już dawno potrącił rydwan czasu czego nawet gruba warstwa pudru nie zdołała zamaskować. Gdy zrównałam się z nimi zza filara wyszła kobieta, która mówiła do kogoś niewidzialnego. Obie paniusie spojrzawszy z pogardą rzuciły: "Znowu ta wariatka, gada do siebie" i odwróciwszy się na pięcie weszły do środka. Gdy uklękłam w ławce widziałam jak ich wargi poruszają się w bezgłośnej modlitwie. I nagle olśnienie - jak po meskalinie, kiedy wyostrzają się barwy, a wszystko wydaje się świecić. Dlaczego wariatami nazywamy ludzi, którzy mówią do kogoś niewidzialnego na ulicy, a gdy robią to w kościele to uznajemy to za normalne? Tego było zbyt wiele. Słaniając sie na nogach wyczłapałam z kościoła i wróciłam do domu. Pewnie paniusie pomyślały, że zapiłam, a kij im w ... 
Chyba staję sie agnostyczką, albo co gorsza antyteistką. Boże uchowaj!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz